If you don’t speak Polish, you can find this blog post in English right HERE.
Kiedy piszę, daję się ponieść nurtowi wyobraźni. Plan jest rzeką, która ten nurt nadaje.
Planowanie było dla mnie naturalnym sposobem tworzenia świata i fabuły od samego początku. Aby pisać, musiałem wcześniej wiedzieć co napisać, co będzie dalej, więc oczywiste że muszę mieć plan, prawda?
Moje pierwsze próby pisarskie, a zaczynałem od razu od powieści (nieukończonej, ciekawe dlaczego) opierały się na ścisłym wylistowaniu wydarzeń, które muszę po kolei opisać. Tak nauczyła szkoła, która marnuje cenny czas nauki na pisanie tak durnych i niepotrzebnych rzeczy jak plan wydarzeń.
W miarę mojego rozwoju jako pisarza odkryłem, że powieść to coś więcej niż ciąg następujących po sobie scen, że to całość większa niż suma składników. Samo planowanie wydarzeń nie jest i nigdy nie było wystarczające.
Próbowanie różnych metod
Wraz z wejściem w internetowe środowisko pisarskie, dowiedziałem się, że nie wszyscy tworzą z planem. Wręcz powiedziałbym, że większość tego nie robi. Myślałem sobie: nie chce im się! Porzucają ważny aspekt pracy! Dopiero lata później uświadomiłem sobie, że sam przecież często piszę jak oni.
Wiele osób zraża się do planowania mówiąc “no, próbowałem, ale mi ten plan nie wychodził”, albo “próbowałam, ale potem wyszło coś innego niż w planie”. Rozprawię się teraz z oboma tymi argumentami.
Istnieje mnóstwo sposobów na planowanie. Mój sposób planowania powstawał i zmieniał się przez lata. Każdą z moich powieści planowałem zupełnie inną metodą. Jeśli więc jakiś sposób na planowanie ci nie odpowiada, to bardzo możliwe, że powinieneś stworzyć sobie inny. Nie każdy plan musi być doprecyzowany, nie każdy musi poruszać wszystkie aspekty dzieła. W ostatecznym rozrachunku ZAWSZE pojawi się coś nowego podczas pisania, ZAWSZE to co stworzysz nie będzie identyczne z tym co powstało w wyobraźni czy na misternie rozrysowanym planie. Plan dla osoby uważającej się za “planującego” jest tym samym czym jest draft zerowy dla osoby określającej się jako “piszący na żywioł”.
Skorzystałem z propozycji tej drugiej strony
Element procesu tworzenia znany jako “daj się porwać wyobraźni” nie znika tylko dlatego, że istnieje plan. To plan sam w sobie jest właśnie tą częścią procesu, gdzie należy poddać się nurtowi i nieskrępowanie tworzyć.
Innymi słowy, jeśli określasz się jako planujący, to wciąż powinieneś zwracać uwagę na porady dla pantsterów i stosować je wszędzie tam, gdzie faktycznie dochodzi do procesu tworzenia, a nie rzemieślniczego wyrobnictwa. Czyli nie tylko w czasie powstawania planu, ale również przelewania go na papier, bo – jak wspomniałem już wcześniej – nigdy nie jest tak, że zaplanowane wydarzenia przeniosą się 1:1 z planu na draft.
Zawsze coś się zmieni I trzeba umieć to dalej pociągnąć, pisać z nurtem jaki powstał, a nie kurczowo trzymać się narzuconej struktury. Żaden plan nie jest przepisem na idealną fabułę. Każda najmniejsza scena może potoczyć się w różny sposób. I ten sposób, który masz w planie, to niekoniecznie ten najlepszy.
Pisanie na żywioł po tym, jak plan już jest skończony
Od dawna już zauważyłem, że w im większy szczegół wchodzę podczas tworzenia tym bardziej lubię pisać “z głowy”, tak jak mnie wyobraźnia poniesie. Pisząca na żywioł część mnie objawia się zwykle wtedy, kiedy już mam ustalony plan na rozdział i zaczynam go pisać.
Mój typowy nienapisany rozdział nie jest listą scen, a listą tematów do poruszenia. Ma być poruszony wątek tej postaci. Ma pojawić się ekspozycja światotwórcza na dany temat. Ma zostać rozwinięta relacja między tymi dwoma postaciami.
Może takie podejście do planowania będzie dla ciebie odpowiednie.
Spróbowałem bez planu, ale tak na serio
Już wspomniałem o tym, że ciągłe próbowanie nowych metod rozwija nasz warsztat pisarski, więc nic dziwnego, że sam spróbowałem słynnego “spodniowania”, jak pisanie na żywioł nazywają zagramanicą. Gdzieś po moich folderach walają się pliki zatytułowane “pure bullshit”, jednak to były takie jednorazowe próby; po coś dłuższego sięgnąłem raz, kiedy w losowym konkursie na konwencie online (zgadnij, w którym roku to było), wygrałem kalendarz z rysunkami pewnej artystki niezależnej. Wpadłem wtedy na pomysł, aby napisać historię w formę dziennika i wypełnić ów kalendarz w całości. Ponieważ miałem na głowie ważniejsze projekty pisarskie, ustaliłem sobie zasadę: zero planu, zero niczego, codziennie piszemy jedną stronę notatek z dziennika.
Co mogło pójść nie tak? Wy, pantsterzy, dobrze wiecie co. Ale i tak wypiszę zarówno te złe, jak i te dobre strony, bo ostateczna historia, choć nieukończona, zaskakująco dobrze sobie radziła.
Co było dobrze?
- Udało się zachować jako taką ciągłość zdarzeń i story arców. To co przed sobą obecnie mam, to całkiem niezły zarys historii, który można by kiedyś podnieść i przerobić na coś pożytecznego.
- Postacie, być może dlatego, że inspirowane rysunkami zawartymi w kalendarzu, wyszły całkiem dobrze pod względem ich unikatowości, co jak na zabawowo pisaną fantastykę jest sporym atutem.
- W trakcie pisania stworzył się prosty system magiczny, który dał mi wiele zabawy. Chciałbym go gdzieś wykorzystać.
- Około 2/3 kalendarza zostało zapełnione, fabuła doszła do punktu kulminacyjnego. Spodziewałem się, że porzucę po kilku dniach, a tu proszę, dostałem nową zabawkę.
Co było źle?
- Pewne wątki rozwiązują się zbyt szybko. Ale tak bardzo szybko, czasem w przeciągu kilku zdań zamyka się sprawa, która powinna trwać wiele rozdziałów.
- Brakuje jakiejkolwiek narracji, w sensie, budowania napięcia itd. I nie wszystko tutaj wynika z formy samego dziennika.
- Brak celu do którego całość miała dążyć oraz wcześniej opracowanych ram świata (te powstawały w trakcie) sprawił, że w pewnym momencie wyzułem się z pomysłów i zwyczajnie nie byłem w stanie kontynuować bez przeanalizowania I przepisania wszystkiego co było wcześniej.
- Do punktu wyżej: zrobiłem to, przepisałem, a mimo to dalej stała przede mną ściana niezorganizowanego tekstu z którym nie wiadomo co zrobić.
Planowanie pod sesję pisaną na żywioł
Kto siedział trochę w pisaniu takimi metodami, ten wie, co należy zrobić. Traktować tekst jako draft zerowy I przepisać wszystko od nowa.
A potem dopiero poprawiać.
Poprawki są niestety czymś, w czym można się zakopać i ogarnięcie tak gargantuicznego zadania jak przetworzenie masy lania wody w sensowną historię może być przytłaczające. Wtedy marzy nam się (zbyt późno) żeby ten tekst był już dobry gdy do niego siądziemy, abyśmy nie musieli przy nim pracować tak dużo. Tak się nigdy nie dzieje. Przeciwnie, człowiek ma wrażenie, że właśnie napisał książkę którą musi wyrzucić i zacząć pisać ją od nowa.
Co w takim razie można zaplanować do sesji pisanej z głowy? Kierunek, w jakim mamy zmierzać. To takie rzeczy jak metoda latarki, czyli posiadanie ogólnego zarysu wycinka historii, w jakim się obecnie znajdujemy. Inną jest ustalenie jakiegoś elementu do którego chcemy dążyć: sceny, zmiany wewnętrznej, a czasem nawet samego zakończenia.
To jest spektrum, a nie podział binarny
Po co napisałem te rozważania? Ponieważ nie podoba mi się podejście w którym pisarze zamykają się w szufladkach “planującego” i “spodniowca”, niejednokrotnie tocząc wojenki na argumenty odnośnie tego, która metoda jest lepsza.
Koniec końców dla każdego najlepsze jest co innego. Tylko że to co innego trzeba najpierw odszukać. Poznać wszystkie aspekty, a nie tylko dogmatyczne, wąskie widzenie Jedi. W tym wpisie chciałem wysunąć tezę, że każdy, a przynajmniej większość pisarzy, ma w sobie coś z jednej i drugiej strony. I nie poznamy tego w sobie inaczej, jak tylko próbując.
Żyj i miej nadzieję!